XV NIEDZIELA ZWYKŁA

Widzisz, bracie, siostro,
to pytanie wraca.
Wciąż.
W sercu starego człowieka, co czuje, że czas już bliższy niż dalej.
W spojrzeniu matki, co nocą modli się nad śpiącym dzieckiem.
W ciszy twego sumienia, kiedy robisz rachunek dnia.

Co mam czynić, Panie,
by nie zmarnować życia?
By nie przejść obok tego, co święte?
Obok Tego, co wieczne?

A Jezus nie daje definicji.
Nie daje wykładni, nie przywołuje kodeksów.
Ale pyta:
„Co jest napisane? Jak czytasz?”

I tu odpowiedź piękna jak psalm.
Jak modlitwa, którą zna każde dziecko Izraela:

שְׁמַע יִשְׂרָאֵל, ה’ אֱלֹהֵינוּ, ה’ אֶחָד.

וְאָהַבְתָּ אֵת ה’ אֱלֹהֶיךָ

בְּכָל־לְבָבְךָ

וּבְכָל־נַפְשְׁךָ

וּבְכָל־מְאֹדֶךָ.

Szema Jisra’el, Adonaj Elohejnu, Adonaj echad.

We’ahawta et Adonaj Elohecha

bekhol lewawcha

uwkhol nafszecha

uwkhol me’odecha.

„Słuchaj Izraelu! Będziesz miłował Boga całym sercem… całą duszą,  całą mocą, całym umysłem…
a bliźniego – jak siebie samego.”

 

Dobrze powiedziałeś.
To czyń.
A będziesz żył.

Ale on…
jakby za mało…
jakby szukał furtki…
albo może szukał siebie…

 

„A kto jest moim bliźnim?”

I wtedy Jezus opowiada przypowieść.
Nie wykład. Nie definicję.
Nie ustawę ani dekret.
Tylko historię.

Człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha.
Szedł drogą niebezpieczną.
Kamienistą. Stromą.
Nie wiemy, kim był.
Nie wiemy, dokąd szedł.
Wiemy tylko, że go napadli.
Zbili. Obdarli. Porzucili.
Na pół żywy został.

 

Na tej drodze zatrzymał się świat.

Kapłan – może śpieszył się do świątyni.
Może bał się dotknąć krwi.
A może miał swoje racje.

 

Lewita – znawca prawa.
Znał dokładnie przepisy o czystości.
Zobaczyli… i przeszli.

 

A Samarytanin…
Obcy. Niewierny.
Ten, którego Żydzi omijali szerokim łukiem,
któremu nie podaliby ręki.
Ten – zatrzymał się.
Wzruszył się głęboko.
Opatrzył rany.
Zabrał go.
Zapłacił.

Nie pytając, kto zaczął.
Nie pytając, jakiej jest narodowości.
Nie pytając, co zrobił i czy zasługuje.
Zobaczył człowieka.
I wystarczyło.

Bo miłosierdzie nie pyta o paszport.
Nie sprawdza dokumentów.
Nie bada krwi.
Miłosierdzie… pochyla się.

Kto z tych trzech…
okazał się bliźnim?

Nie ten, kto był „blisko” geograficznie.
Nie ten, kto miał wspólną religię.
Nie ten, kto znał Prawo.
Bliźnim okazał się ten,
który okazał miłosierdzie.

Bo bliźni to nie ten, kogo ja wybieram.
Bliźni to ten, kogo postawił mi na drodze Bóg.
Człowiek zraniony.
Człowiek obcy.
Człowiek, który upadł.

„Idź, i ty czyń podobnie.”

A więc nie pytaj, kto jest twoim bliźnim.
Zacznij być bliźnim.
Dla żony, która płacze nocą,
bo już nie ma siły.
Dla męża, który milczy,
bo nikt go nie słucha.
Dla dziecka, które się boi,
a nie umie tego powiedzieć.
Dla starego ojca, który drży nad łyżką zupy.
Dla kobiety zza wschodniej granicy,
która nocą sprząta miasto,
żeby dzieci miały chleb.

Nie szukaj wielkich czynów.
Miłosierdzie zaczyna się od wzroku.
Od zatrzymania się.
Od tego, że nie przechodzisz obojętnie.

„Idź, i ty czyń podobnie.”

Bo kiedyś ty możesz być tym,
co leży pobity.
Zbity przez życie.
Zraniony.
Bez imienia.
Bez tchu.

I będziesz wołał.
I będziesz czekał.
I oby wtedy przyszedł ktoś,
kto się wzruszy.
Kto się zatrzyma.
Kto nie spyta: „A kim jesteś?”
tylko opatrzy twe rany.

Bo może to był sam Jezus,
na drodze z Jerozolimy do Jerycha.
Ten pobity.
Obdarty.
Porzucony.

Może to On,
którego nie rozpoznał kapłan.
Nie rozpoznał lewita.
A tylko obcy się wzruszył.

I niech się wtedy serce twoje obudzi,
bo to jest Ewangelia:
nie dla głowy,
ale dla serca.

„Idź, i ty czyń podobnie.”
To najkrótsza definicja chrześcijaństwa.

Nie zapominaj jej.
Bo może dziś, po tej Mszy…
spotkasz człowieka na poboczu.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*